8 lipca 1936 r. Zabić GosiewskiegoWłodzimierz Kalicki 2007-07-10
Przed trzema tygodniami dyrektor ZUS w Łodzi Michał Wąsowicz został zastrzelony przez zwolnionego z pracy inkasenta łódzkiej ubezpieczalni. W chwilę potem zdesperowany zabójca, 47-letni Aleksander Macander, strzelił z sobie w skroń. Michał Wąsowicz był poprzednikiem Gosiewskiego na stanowisku dyrektora ZUS w Sosnowcu
Pierwsi interesanci zjawiają się
przed gmachem Zakładu Ubezpieczeń Społecznych w Warszawie przy ulicy Czerniakowskiej już przed 7 rano. Jest wśród nich dość porządnie odziany mężczyzna koło czterdziestki. Po 7 wchodzą do budynku. Mężczyzna zostaje na zewnątrz. Bez celu krąży przed schodami prowadzącymi do gmachu.
O 8 rano mężczyzna wchodzi do budynku i zbliża się do okienka, w którym jest płatny telefon dla interesantów. Rozmawia z kimś z miasta, płaci 15 groszy i wraca na ulicę, przed wejście do ZUS.
Po raz drugi nieznajomy pojawia się w budynku ubezpieczalni około 9 rano. Znów korzysta z telefonu, płaci i wychodzi na ulicę, gdzie rozpoczyna nerwowy spacer przed schodami. Po godzinie wraca po raz trzeci. Pracownica podająca mu kolejny raz telefon zauważa, że jest bardzo zdenerwowany. Jakby na kogoś czekał.
I rzeczywiście, Aleksy Szymik od rana czeka na wicedyrektora ZUS dr. Wiktora Gosiewskiego.
Znają się od trzech lat. Dr Gosiewski był wówczas dyrektorem, a Szymik - urzędnikiem ubezpieczalni w Sosnowcu. Jako pracownik manipulacyjny zarabiał całkiem przyzwoicie, bo 200 zł miesięcznie, ale nie cieszył się najlepszą opinią. Zwierzchnicy uważali, że nie przykłada się do pracy, wręcz lekceważy swe obowiązki. Przed dwoma laty dyrekcja sosnowieckiego ZUS przystąpiła do redukcji. Jednym z pierwszych na liście do zwolnienia był Aleksy Szymik. Po wyrzuceniu na bruk Szymik nadal pojawiał się w ubezpieczalni. Nachodził swego byłego bezpośredniego przełożonego dr. Reissego i prosił o przywrócenie do pracy. Opowiadał, że ma na utrzymaniu liczną rodzinę, w tym żonę i dwoje dzieci. Reisse o tym wiedział, lecz decyzji nie zmienił.
Wtedy Szymik zaczął mu grozić zemstą. Wyproszony z biura wysłał do niego list z pogróżkami. Dr Reisse wytoczył agresywnemu natrętowi sprawę sądową.
Wiktor Gosiewski krótko po przeprowadzeniu redukcji w sosnowieckiej ubezpieczalni awansował na zastępcę naczelnego dyrektora Zakładu Ubezpieczeń Społecznych w Warszawie.
Wśród piłsudczyków jest postacią znaną i lubianą. Już w czasie strajku szkolnego w 1905 roku za udział w uczniowskiej konspiracji został aresztowany przez carską policję i dostał wilczy bilet do szkół państwowych. Jako student konspirował w organizacjach oświatowych i w ruchu strzeleckim. Po wybuchu wojny światowej wstąpił do Legionów - najpierw służył jako lekarz, potem jako porucznik artylerii. Przeszedł ciężkie walki podczas kampanii karpackiej, besarabskiej i wołyńskiej. Potem konspirował w POW i czynnie rozbrajał Niemców jesienią 1918 roku.
40-letniego lekarza z taką kartą w ruchu niepodległościowym czeka piękna kariera. Jedynym zgrzytem są kłopoty ze zredukowanym w Sosnowcu pracownikiem manipulacyjnym.
Szymik bowiem po aferze sądowej z dr. Reissem nie uspokoił się. Przeciwnie, list z pogróżkami wysłał także do Wiktora Gosiewskiego. Ten nie stracił zimnej krwi - list odesłał do Sosnowca z uwagą, by w miarę możności pomóc jego dawnemu podwładnemu.
Naczelnemu dyrektorowi nie odmawia się w prowincjonalnym Sosnowcu - wicedyrektor tamtejszej ubezpieczalni wezwał Szymika i zaproponował mu posadę pomocnika administracyjnego przy lekarzu domowym dr. Niepielewskim z gażą 100 zł miesięcznie. Szymik zrazu propozycję przyjął, ale nazajutrz zrezygnował z niej. Oświadczył, że to posada zbyt mizerna.
Przed miesiącem dyr. Gosiewski wizytował sosnowiecką ubezpieczalnię. Dotarł wtedy do niego Szymik i uprosił o kolejną interwencję w sprawie pracy. Dr Gosiewski jeszcze raz skłonił dyrekcję tamtejszego ZUS do zajęcia się sprawą zredukowanego urzędnika. Dyrektor ubezpieczalni obiecał Szymikowi, że czeka na zwolnienie się etatu z gażą 150 zł i rychło będzie mógł go na nim zatrudnić. Bezrobotny nie ufał jednak dyrektorowi. Nachodził prezesa lokalnego związku zawodowego pracowników ubezpieczalni. Ten w końcu potwierdził, że zwolniony etat ma przypaść Szymikowi, ale trzeba jeszcze poczekać.
Szymik oświadczył, że czekać nie zamierza: "Pojadę do Warszawy i tam dam sobie radę. A w razie jak co wyniknie, niech pan zezna, że tak do pana powiedziałem".
Zabrzmiało to groźnie. Zaniepokojony prezes przed tygodniem pojechał do Warszawy, złożył wizytę dyr. Gosiewskiemu i opowiedział mu o dziwnym zachowaniu Szymika. Gosiewski wyraźnie przejął się groźbą swego byłego pracownika. Miał powód.
Przed trzema tygodniami dyrektor ZUS w Łodzi Michał Wąsowicz został zastrzelony przez zwolnionego z pracy inkasenta łódzkiej ubezpieczalni. W chwilę potem zdesperowany zabójca, 47-letni Aleksander Macander, strzelił z sobie w skroń. Uroczystości pogrzebowe Wąsowicza odbyły się w łódzkiej katedrze z udziałem władz państwowych. Późniejszy o dwa dni pogrzeb Macandra stał się wielką manifestacją polityczną. Pod sztandarami PPS zabójcę odprowadziło na cmentarz ponad 25 tys. osób. Protestowano w ten sposób przeciw redukcjom zatrudnienia w ubezpieczalniach, przeciw obniżkom płac, odbieraniu nabytych uprawnień pracowniczych.
Michał Wąsowicz był poprzednikiem Gosiewskiego na stanowisku dyrektora ZUS w Sosnowcu. Obaj dobrze się znali.
Informację o słabo zawoalowanej pogróżce zredukowanego Szymika Gosiewski potraktował bardzo poważnie. Przed paru dniami wziął większą zaliczkę i uregulował swoje zobowiązania finansowe. Zapłacił też zaległe składki ubezpieczenia na życie. Zaczął przyjeżdżać do pracy w różnych godzinach. Do gmachu ZUS wchodził bocznym wejściem. Zaczął nosić przy sobie rewolwer.
Dziś także wchodzi bocznym wejściem. Szymik nie zauważa jego przybycia. O 14.20 Gosiewski kończy konferencję z dyrektorem finansowym ZUS i informuje sekretarkę, że wyjeżdża załatwić sprawy w mieście. Bierze kapelusz i schodzi na parter. Tam przez chwilę rozmawia z jednym z urzędników, kupuje gazetę od stojącego w holu chłopca i schodzi po schodach do służbowego samochodu.
Gdy szofer otwiera mu drzwi, zza prawego węgła budynku wychodzi Aleksy Szymik. Wyciąga z kieszeni rewolwer i zaczyna strzelać. Po pierwszych dwóch wystrzałach trafiony Gosiewski rzuca się w stronę schodów, jakby chcąc uciekać do budynku, ale po paru krokach przewraca się na stopnie. Szymik z bliska wystrzeliwuje doń cały magazynek.
Zamach widzą przejeżdżający akurat tuż obok tramwajem policjant i wywiadowca policji po cywilnemu. Wyskakują w biegu i rzucają się na mordercę. Szymik nie broni się, nie próbuje uciekać. Odrzuca pusty rewolwer i pozwala się aresztować.
Pogotowie przewozi dającego słabe oznaki życia Gosiewskiego do Instytutu Chirurgii Urazowej Szpitala im. Marszałka Piłsudskiego. O 17 dr Chorupski rozpoczyna operację. Jeden z pocisków trafił Gosiewskiego w lewą skroń. Chirurg wydobywa z paskudnej rany cztery spore odłamki kości, które uciskały mózg. W tym czasie inni lekarze tamują krwawienie z uszkodzonej tętnicy.
Policjanci przewożą Aleksego Szymika taksówką do urzędu śledczego. Aresztowany spokojnie składa obszerne zeznania. Wyjaśnia, że do Gosiewskiego strzelał z zemsty i że myśl o zastrzeleniu go powziął przed dwoma laty, tuż po wyrzuceniu go z pracy w sosnowieckiej ubezpieczalni. Sędzia śledczy słucha tego ze zdumieniem. Przyznając, że zbrodnię planował od dawna, Szymik w praktyce sam zakłada sobie stryczek na szyję - za zabójstwo z premedytacją grozi kara śmierci.
O 22 lekarze przeprowadzają Gosiewskiemu operację klatki piersiowej. Stan pacjenta poprawia się i lekarze nabierają nadziei, że ranny ma szanse przeżyć. Po godzinie przychodzi jednak kryzys. O północy Wiktor Gosiewski umiera.
Źródło: Duży Format
http://serwisy.gazeta.pl/edukacja/1,51816,4297716.html